poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Wesołego Alleluja! (WWSRPiJzT)

 

Wielkanocny Wielki Subiektywny Ranking Piosenek z Jezusem w tekście


   Zastanawialiście się kiedyś, czy Święta mogłyby mieć swój własny soundtrack? I czy dałoby się uniknąć w tym przypadku przyprószonych już patyną i nużących kościelnych pieśni? Okazuje się, że tak. A to wszystko dlatego, że postać Jezusa żyje równie aktywnie w sferze religijnej, co w świecie popkultury, będąc wdzięcznym tematem dla wszelkiego typu filmów (od kina sandałowego po horrory klasy xyzźż). Co więcej, w samej muzyce prezentuje się na bardzo szerokim spektrum gatunkowym, co postanowiliśmy Wam udowodnić. 
   Dlatego by umilić Wam to świąteczne popołudnie zapraszamy do zapoznania się z naszą listą dwudziestu sześciu przebojów. Każdy znajdzie coś dla siebie, nie tylko pod względem preferencji estetycznych, ale także tematycznie - od teistów po agnostyków, od wiernych po wątpiących i sceptycznych. A i nie tylko. Mieliśmy tylko dwa (właściwie trzy) kryteria doboru piosenek. Po pierwsze muszą być co najmniej dobre (i rosnąć wraz z pozycją na liście), po drugie musiały traktować o postaci Jezusa choćby w minimalny sposób, dlatego znajdziecie tu zarówno modlitwy, jak traktaty teologiczne i społeczne, teksty krytyczne, kontestujące i humoreski, a nawet jeden numer, gdzie "Jezus" występuje tylko jako dwa wykrzykniki, niemniej nadal tam jest. Prosimy o podejście z dystansem, bo nie zawsze będzie poważnie (no, przez jakieś 3/4) i życzymy dobrej zabawy. W końcu, jak powiedzieli autorzy "Dogmy" - Bóg też ma poczucie humoru. 

26. *** Beer With Jesus - Thomas Rhett *** Każdy miewa potrzebę, by wyjść na piwo z przyjacielem, dobrze się pośmiać, opowiedzieć parę  starych i nowych historii, wysłuchać kilku cierpliwych rad. A piwo z Jezusem to już byłoby naprawdę coś. Cicha i spokojna piosenka, ale jej tekst ujmuje prostotą szczerej modlitwy. Dobra rzecz.
                                                         
25. *** Come on Back Jesus - Willie Nelson *** Druga na naszej liście ballada country i uznalibyśmy, że trzy to już za dużo (ups, zdradziliśmy się, będzie jeszcze!), gdyby nie stary poczciwy John Wayne będący w niej prawdziwym obiektem tęsknoty. Ah, piękne to były czasy, kiedy Złu można było po prostu dać w mordę, względnie zastrzelić.                
24. One Toke Over The Line - Brewer & Shipley "Jeden buch poza linią, Słodki Jezu, jeden buch za linią. Czekam na pociąg, co weźmie mnie do domu, oh Słodka Maryśko, jeden buszek za linią". Pod taką uroczą oazową przykrywką hipisi w Stanach przemycali swoje abolicjonistyczne treści. Podstęp się udał, bo znalazło się nawet parę wykonań w konserwatywnej waspowej telewizji, aczkolwiek tamte nagrania są obrzydliwie zmiękczone i wykastrowane w duchu Nashville. Dlatego prezentujemy wersję znaną lepiej zatwardziałym kolejarzom kwasowych szyn wyjeżdżających z filmów o Hunterze Thompsonie.    
           
23.   *** In My Time of Dying - Led Zeppelin **W skrócie: "Cóż ja mogę zrobić, wcale nie chciałem grzeszyć, ja tylko młody być chciałem". Nie potępiamy (cicho aprobujemy), a i doradzimy w razie wu, że warto w chwili zgonów pojedynczych i tych licznych mieć przy sobie trochę klasyki Cepów. Oni już w niebie swoich ludzi mają. * * * * * * * *********** *****************************  ***************************************** ***************************** ***************************** ***************************** ***************************** *****************************  *****************************
22. ** Jesus, Where's The Sugar - Christian Death **     
  
Niektórzy nie wymagają od Pana takich wystrzałowych dobrodziejstw jak psychoaktywne używki. Pani o uroczym imieniu Gitane Demone gotowa się zachwycić samym cukrem. *
21. *** The Hero's Return. - Pink Floyd ***  
Zaczynałoby się od zwykłego wykrzyknikowego zawołania, "Jezu, Jezu! O co tyle hałasu?" A jednak. Jednak, bo w chwili rozpoczęcia prac nad "The Final Cut" Margaret "Maggie" Thatcher dopiero co zakończyła wojnę o Falklandy. Nauczka II wojny światowej jeszcze wtedy nie okazywała się dość mocna. Nie ma tu po fakcie odwołań religijnych, chyba że za takie uznamy śmierć. Zapożyczoną, tanią, niepotrzebną.  

sobota, 19 stycznia 2013

„Themroc”.

* * *

Pornografia filozofów.

* * *

Każdy jeden dzień jest taki sam. Każdy, to ta sama pętla na taśmie, ściśnięta po próg nudności przez wypełnienie prozą porannych ziewnięć, buczenia ekspresu, szumu spłuczki, stukotu tysięcy butów w metrze, jęków i pokasływań rzeszy anonimowych pątników, skazanych na tą samą codzienność roboczego dnia i przyjmujących ją nie tyle z dobrotliwą rezygnacją, co z pełną dozą bydlęcej nieświadomości.
Pobudka, młynek do kawy, minięcie się przy łazience z matką idącą za potrzebą, wizyta w pokoju siostry i zachłanne spojrzenia na jej nagusieńkie jak Bóg stworzył ciało. Dźwięk kukułki w zegarze, nagły powrót do rzeczywistości i jeszcze jeden łyk kawy, a potem ostatnie miłe spotkanie na schodach,   z sąsiadką najwyraźniej lubującą się w chodzeniu bez bielizny. Tak wygląda każdy dzień tytułowej postaci filmu – Themroca, granego tutaj przez Michela Piccoliego (w Polsce znanego choćby z „Habemus papam – mamy papieża”). 
 
Fizjologiczne napięcie i napływ płynów ustrojowych już wcześniej niezwykle silne, wciąż mocniej się wzmaga zaburzając równowagę. Entropia układu rośnie, podczas gdy sam system nie podejmuje żadnych działań, by równowagę przywrócić, dzieląc ludzi na niezdolne do wzajemnej komunikacji grupy stadne albo przydzielając ich do prac bezproduktywnych i w obliczu wszechogarniającej beznadziei, pozbawionych wszelkiego znaczenia. Będący w samym środku tego wszystkiego Themroc osiąga punkt krytyczny, po którego przekroczeniu nie ocaleje żadna wartość, złamane zostanie każde tabu, przekroczone zostaną wszelkie normy, a uświęcone pojęcia wstydu i grzechu zostaną bezpruderyjnie starte z powierzchni ziemi.
 
  Ze względu na oryginalną ścieżkę dźwiękową (ale nie tylko) film Claude’a Faraldo to prawdziwa symfonia natury, zupełnie jak edkowy żołądek w „Tangu”. Gdzie jednak bohater Sławomira Mrożka wypracowany porządek kruszy, ograniczając się do udaremniania prób jego naprawienia, Themroc staje się prawdziwie niszczycielskim kafarem albo łyżką do burzenia budynków. 

Nie jest bowiem bohater ani naiwnym protagonistą, ani dociekliwym filozofem zdzierającym zasłonę rzeczywistości, by walczyć potem o Wielkie Prawdy i wyzwolenie bliźnich spod jarzma nieświadomości. Jest on raczej zdziczałym troglodytą, na którego cywilizacja nałożyła karb konwencjonalnych zachowań, które jednak ledwie są w mocy, by spełnić swoje zadanie. Ciasny garnitur narzędzi kontroli i samokontroli pęka tutaj w szwach. Themroc naprawdę nie przechodzi żadnej przemiany, nie podejmuje najmniejszego nawet wysiłku autorefleksji. Najzwyczajniej w świecie przestaje udawać człowieka, którym tak trudno mu być. Zawsze obecne popędy, agresja i żądze wypływają na wierzch, a obserwatorzy tej pozornej przemiany szybko zaczynają brać przykład ze swojego pół-zwierzęcego sąsiada. Ten ostatni wątek, świetnie wyartykułowany w scenie finałowej orgii, obnaża kolejny fałsz zachodniej cywilizacji, że nie wyrasta ona dzisiaj na szlachetnych prawdach, cierpliwych dociekaniach, czy bohaterskich staraniach o odkrycie sensu życia albo istoty człowieczeństwa. Zbudowana jest na zwykłym naśladownictwie, powielaniu konwencji. Małpowaniu drugiego. 

Język filmu nie jest językiem ludzkim. Udaje on mowę poprzez zniekształconą „frankofonię”, ale naprawdę w obrazie nie pada ani jedno artykułowane słowo. Aby zrozumieć motywy bohaterów, widz musi nastawić ucho na obszar emocji i pierwotnych doznań, jakby nasłuchiwał niedźwiedzia czającego się w lesie.

Rozkład zatem dokonuje się tu w sposób wykładniczy i samorzutny, film pokazuje siłę entropii w całej jej naturalności i potencjale. Gwałtownej degrengoladzie i lawinie społecznego gruzu nie będzie w stanie oprzeć się nic. Jest to radykalny krok do przodu, w porównaniu chociażby z „Różowymi flamingami” Johna Watersa, gdzie gwałt na wartościach i kulturowych normach odbywał się w sposób zorganizowany i systematyczny, przy jednoczesnym współtworzeniu swoistej anty-kultury.

Widzowie na niedawnym pokazie zaserwowanym przez naszą Sekcję Kultury Współczesnej UJ stwierdzili, że film nie zawiera w sobie sensu. Jeśli kto zechce, może taką interpretację przyjąć swobodnie. Warto bowiem spojrzeć w niego jak w anty-zwierciadło, aby potem móc podjąć rozważania nad tym, co właściwie sensem jest.

„Themroc" zrzuca wszystkie fasady. Pokazuje, jak kruche są bariery chroniące nas przed własną zwierzęcością i jak łatwe do sprucia są społeczne gorsety, które nosimy. Przestrzega tym samym, by uważać, aby nigdy nie były one na nas za ciasne.

<P. C.>

"Themroc" (Francja 1973), reż. Claude Faraldo, scen. Claude Faraldo, muz. Harald Maury, zdj. Jean-Marc Ripert, wyst. Michel Piccoli, Béatrice Romand, Marilù Tolo, Francesca Romana Coluzzi, Jeanne Herviale

wtorek, 15 stycznia 2013

Weegee

Załóżmy na moment, że jesteście świadkami morderstwa, aresztowania, pożaru albo mówiąc ogólnie - przestępstwa. Sprawdzacie co się właściwie stało, ratujecie co się da, wyciągacie telefon i dzwonicie „po wsparcie”. Gdyby to wszystko miało miejsce między latami dwudziestymi 
a sześćdziesiątymi, w dodatku na terenie Stanów Zjednoczonych, prawdopodobnie dostalibyście flashem po oczach zanim zorientowalibyście się w sytuacji. 


Chwilowo oślepiłby was zapewne Weegee (Arthur Fellig, ur. 12 czerwca 1899 roku w Złoczowie na terenie austro-węgierskiej Galicji - zm. 26 grudnia 1968 w Nowym Jorku) - jeden z najbardziej znanych fotoreporterów XX wieku. Jego pseudonim pochodzi od sposobu w jaki wymawiał nazwę tablicy Ouija, czyli planszy z nadrukowanymi literami i innymi znakami, dzięki którym komunikowano się z duchami podczas seansów spiritystycznych - udział w tego typu spotkaniach wyjaśniałby jego nieprawdopodobne wyczucie czasu i miejsca zbrodni, do których dochodziło na terenie miasta. Zanim na miejscu pojawiły się służby, był tam już Weegee.  
"Wewnętrzny radar” Felliga był także czujny na wypadki, pożary i skandale. Pracował głównie nocą, więc poświęcił wiele uwagi wszystkim żyjącym poza prawem - członkom mafii, drobnym rzezimieszkom czy mieszkańcom slumsów. Dziką przyjemność sprawiało mu fotografowanie ofiar mordów w kałużach krwi, albo przykrytych białym prześcieradłem (często gdzieś w okolicy leży dramatycznie upuszczony w chwili śmierci kapelusz). W roku 1938 był jedyny fotografem mającym legalny dostęp do policyjnych kanałów radiowych!







Po okresie fascynacji zbrodnią nawiązał współpracę z Hollywood: kręcił krótkie filmy, robił zdjęcia z filmowych planów (np. „Doktor Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę” w reżyserii S. Kubricka), fotografował Marilyn Monroe. W latach 50. podróżował po Europie i eksperymentował z fotografią panoramiczną i pryzmatami.

W krakowskim Muzeum Narodowym w roku 2009, podczas Miesiąca Fotografii miała miejsce wystawa jego prac z kolekcji Hendrika Berinsona. Była to pierwsza wystawa zdjęć Weegee’ego w Polsce. Kto nie był - ma czego żałować.


Na końcu - Weegee o sobie i swoich pracach + kilka porad.













A.P.

wtorek, 8 stycznia 2013

„Stray dog of Tokyo” - Moriyama, fotograf ulicy.


Ceniony na całym świecie Daido Moriyama początkowo zajmował się projektowaniem graficznym. W roku 1961 przeprowadził się do Tokio, gdzie był asystentem Eikoh Hosoe przez trzy lata. Uznanie uzyskał na początku lat 60. dzięki przedstawieniom miejskiego, japońskiego życia. Obrazował załamanie i próbę zabijania czasu przez mieszkańców Tokio (odwiedzał w tym celu tokijską dzielnicę Shinjuku, w której kwitło życie nocne). Moriyama kieruje się intuicją odkrywania miejskich tajemnic, jest ulicznym fotografem zdanym na przypadek. 
Fotograf mówi:
"Dla mnie zdjęcia robi się oczami - robisz je zanim jeszcze zorientujesz się co oznaczają. 
To jest rzeczywistość, którą chcę uchwycić. [...] Dla mnie uchwycenie tego, co czuję jest bardziej istotne niż technika wykonania zdjęcia. Jeśli jest ono ruszone - jest OK, jeśli jest nieostre - jest OK. W fotografii nie chodzi o przejrzystość. [...w latach 60.] Japonia zmieniała się szybko. My [Moriyama i grupa Provoke] chcieliśmy to uchwycić."





Daido Moriyamę można też przedstawić mniej oficjalnie, prezentując historie stojące za jego najsłynniejszymi zdjęciami: „Bezpańskim psem” z 1971 roku oraz fotografii przestawiających nogi dziewczyny artysty w kabaretkach z 1986 roku. Moriyama ma proste i szczere podejście do fotografii, pomysł na zdjęcia nóg wpadł mu do głowy gdy siedzieli razem w kawiarni, wtedy spojrzał na rajstopy i zdecydował się przeznaczyć dwie rolki kliszy na ich ujęcie. „Bezpański pies” ma równie proste źródło:
"Tuż po nowym Roku 1971 zrobiłem zdjęcie bezpańskiego psa w Misawa, na północy Amori, gdzie była baza wojskowa USA. Wracałem do hotelu rano z aparatem w ręku i gdy byłem już krok od wejścia zobaczyłem, że przede mną odpoczywa bezpański pies. Po prostu zwróciłem obiektyw w jego stronę i zrobiłem kilka ujęć. Później ten moment, kiedy pies stał w świetle, został umieszczony w magazynie, który w tamtym czasie robiłem. To takie proste."

W bezpańskim, błąkającym się psie krytycy dostrzegli odniesienia do bohaterów i outsiderów, 
a nawet roninów (bezpańskich samurajów). W pewnym momencie sam autor utożsamia się ze zwierzęciem... powstaje nawet film „Stray dog of Tokyo” - Moriyama, fotograf ulicy.








A.P.


niedziela, 23 grudnia 2012

Psychodela w stylu szwedzkim

Wydawało mi się, że Szwedzi to raczej pogodny naród. Ojczyzna Ikei, Dzieci z Bullerbyn czy Pipi Lansztrung. Przeglądając wytwory przemysłu animowanego w tym kraju spodziewałam się trafić na urocze, kolorowe opowieści dla dzieci (ilustrowane książeczki) Abstrakcyjne ale mieszczące się w granicach infantylnej, dziecięcej konwencji. Dziewczynka mieszkająca sama w wielkim domu, potrafiąca udźwignąć konia, parę gadających zwierzaków itd...
Potem natknęłam się na postać Kristofera Ströma i już wiedziałam, że moje wyobrażenia o niewinnym animowanym świecie nijak mają się do rzeczywistości. Początki kariery Stöma to spektakularny internetowy sukces teledysku dla zespołu Minilogue Hitchhikers choice. Ten prosty, stworzony tradycyjną metodą klip zawiera kwintesencję stylu animatora. Pojawiają się tu charakterystyczne postacie, które tak chętnie umieszcza w swoich pracach. Zamiłowanie do dziwnych stworków widac także w rzeźbach artysty. Wykorzystanych między innymi w reklamie Forda.

Obecnie Kristofer Ström jest dyrektorem studia Varelsen, które tworzy wraz z Douglasem Holmquistem, Martinem Ottossonem, Erikiem Buchholtzem i Anderasem Larssonem. Ich pracę można było obejrzeć podczas Pokazu animacji europejskiej jaki organizowaliśmy w zeszłym roku. Teraz jednak, zwłaszcza z okazji zbliżających się świąt warto przypomnieć szwedzkie perełki. 
Jak Szwedzi zabili Mikołaja? Jak się robi teledyski do dupstepu? O co chodzi w historii świata?
I jak tak naprawdę powinno się składać życzenia bożonarodzeniowe?

A pice of Christmas:
Baltimor Clap:
Monarchy – Time For Retirement:
Varelsen says "Merry Christmas"

Członkowie Sekcji Kultury Współczesnej (dla przypomnienia twórcy tego bloga:)) dołączają się do animowanych życzeń. Dodatkowo życzmy wam jeszcze więcej fascynującej rzeczywistości, o której będziecie mogli czytać. Interesujących projekcji w Literkach i mnóstwa innych wydarzeń organizowanych przez Nas dla Was.
Sobie życzymy wytrwałości w wędrówkach po krańcach internetu...

czwartek, 13 grudnia 2012

Pokaz filmu "Horror of Dracula"

W dniu wczorajszym odbył się kolejny środowy pokaz filmowy. Tym razem, jak przystało na mrożącą krew w żyłach datę (12.12.12 przyp. autor) postanowiliśmy poczuć dreszczyk emocji i terroru, a to za sprawą pierwszego pokazu z cyklu: Dawne filmy grozy, już bardziej śmieszne niż straszne.
Na pierwszy ogień poszedł absolutny klasyk gotyckiego horroru lat 50/60 Horror Draculi z Christopherem Lee w roli głównej. Swoją premierę miał w 1958 roku i był to jeden z pierwszych kolorowych obrazów brytyjskiej wytwórni Hammer Film Production. Specjalizującej się swego czasu w gotyckich filmach grozy klasy C, w porywach do B. Filmy te obfitowały w spektakularne, jak na owe czasy, efekty specjalne, gdzie krew leje się gęsto, a chwile przerażenia umilane są widzom pięknymi kobiecymi wdziękami. Horror of Dracula opowiada historię odwiecznej walki dobra ze złem, reprezentowanej przez dwóch zaciętych wrogów: Doktora van Helsinga (w tej roli znakomity Peter Cushing) i Hrabię Draculę. Oczywiście skutkiem ubocznym ich rywalizacji są niewinne, postronne ofiary- najczęściej piękne kobiety.
Dla tych, którym nie udało się dołączyć wczoraj do naszego kameralnego grona, umieszczamy jedynie przedsmak tego, co można było zobaczyć na ekranie:
 




Dla szerzej zainteresowanych produkcjami Hammer Film Production link do ich oficjalnej strony:
Zapraszamy na kolejne nasze pokazy, wiadomości o nich umieszczane są na bieżąco na naszej facebiook'owej stronie (http://www.facebook.com/pages/Kultura-współczesna).
Jaga P.

niedziela, 9 grudnia 2012

Prywatne życie Darth Vadera

Czy księżniczka Leia chodzi na plażę w metalowym bikini? Czy szturmowcy mają Facebooka? Jak potoczyłoby się życie bohaterów Star Wars, gdyby słowa: "Luck I'm your father" nigdy nie zostały wypowiedziane?
W kampanii reklamowej przygotowywanej przez studenta z brazylijskiej szkoły reklamowej Escocola Cuca autor zaproponował nam klocki LEGO, jako narzędzie do tworzenia własnej wersji wydarzeń.



Hasło : "Make your own story" przemówiło również do brytyjskiego fotografa zabawek. Mike Stimpson postanowił podarować bohaterom Georga Lucasa zwykłe życie. Za pomocą LEGO, świat fantasy przeniósł się do szarej codzienności. Na jego zdjęciach nie ma miedzygalaktycznych starć. Zamiast tego piecze się ciastka, ubiera choinkę i chodzi do lekarza. Można jeździć na rowerze i słuchać muzyki. Zresztą zobaczcie sami:


















Żaden aktor nie lubi być zaszufladkowany do jednej roli. U Stimsona nie ma tego problemu. Każdy szturmowiec może zagrać w "American Beauty"
Więcej zdjęć znajdziecie tutaj:
http://www.mikestimpson.com/photography/
http://www.facebook.com/Mike.Stimpson.Photography?ref=ts&fref=ts
I niech moc będzie z wami!